Jacek Góralski: Reprezentacja, wyjazd na Euro? Nawet o tym nie myślę!

04.01.2016
Jacek Góralski, pomocnik Jagiellonii Białystok, skorzystał z otrzymanego od klubu urlopu i okres świąteczny spędził w rodzinnym mieście. Wychowanek Zawiszy Bydgoszcz znalazł godzinę na rozmowę z MagazynPiłkarz.pl.

– „MagazynPiłkarz.pl”: Czytasz prasę, śledzisz media społecznościowe?

– Jacek Góralski (pomocnik Jagiellonii Białystok): Gazet staram się nie czytać, z mediów mam tylko Facebooka.

– Eksperci i fani doceniają twoje umiejętności na każdym kroku. Niektórzy z nich domagają się nawet, by w meczu towarzyskim reprezentacji Polski sprawdził cię Adam Nawałka.

– Podchodzę do całego zamieszania z dystansem. Po prostu wychodzę na boisko i robię swoje, a poza nim nie zaprzątam sobie głowy gdybaniem. Jasne, znajomi czasem przeczytają, podsuną jakiś artykuł czy szepną, że ktoś ciepło wypowiedział się o moim występie, ale nie ruszają mnie takie rzeczy. Wiem, że jeżeli sumiennie będę wykonywał swoją robotę, to nagrody same przyjdą. O reprezentacji nawet nie myślę w tym momencie. Skupiam się na dobrej grze dla Jagiellonii.

– Do Białegostoku trafiłeś latem zeszłego roku, a niewiele brakowało, byś kilka tygodni wcześniej zawitał do Ekstraklasy. Z Wisłą Płock, która finiszu poprzedniego sezonu I ligi spektakularnie przegrała walkę o awans.

– Ta sytuacja była dla nas nieprawdopodobna. Na pięć kolejek przed końcem rozgrywek mieliśmy punkt przewagi nad Termaliką Bruk-Bet Nieciecza. Wygrywając, przewaga urosłaby do czterech, więc powoli zaczynało się pompowanie balonu, że wywalczymy ten awans. Co więcej, z tym sąsiadem z tabeli mieliśmy bezpośredni mecz u siebie i prowadząc 1:0 do przerwy, w drugiej połowie zapomnieliśmy, jak grać, by utrzymać wynik. Tuż po wyjściu z szatni dostaliśmy bramkę na 1:1 i zaczęła się „nerwówka”. Do naszych głów zaczęły przychodzić różne myśli, a kiedy witaliśmy się z punktem, to ukarał nas Adrian Paluchowski. Niecieczanie dociągnęli zwycięstwo i zaczęła się rywalizacja na dobre. Tydzień później Termalica, przegrywając 0:2 w Bytowie, odwróciła losy i znów wygrała, a my trzy godziny później, znając jej wynik, zaprzepaściliśmy mecz z Chojniczanką. Z punktu zaliczki zrobiły się cztery straty. Później zawaliliśmy spotkanie u siebie ze Stomilem i praktycznie nastąpił koniec marzeń.

– Twojemu przejściu do „Jagi” towarzyszyło małe zamieszanie. Pewnie do transferu by nie doszło, gdyby nie twoja determinacja.

– Wisła początkowo nie chciała przystać na ofertę przedstawioną przez białostocczan. Dzwoniłem nawet do prezesów z Płocka, których przekonywałem, że skoro nie udało się zrobić awansu, to chcę odejść, już rozwijać się w Ekstraklasie. Był pewien opór ze strony klubu, ale Jagiellonia podniosła stawkę i udało się osiągnąć porozumienie. Później Cezary Kulesza, prezes „Jagi”, nawet stwierdził w jednym z wywiadów, że miałem swój udział w tych negocjacjach. Oczywiście, bywały myśli, że przyjdzie mi nadal grać w I lidze.

– Przez kilka występów w I lidze zdążyłeś sobie wyrobić nazwisko. Oprócz propozycji z Jagiellonii, miałeś oferty z innych klubów?

– Podpytywało parę osób, co wiem od prezesów Wisły, ale żadne konkrety nie doszły do mnie.

– Jaki udział w twoim transferze do Jagiellonii miał Zbigniew Stefaniak, wieloletni współpracownik Michała Probierza, twój szkoleniowiec z czasów gry w Victorii Koronowo?

– Może bezpośredniego udziału nie brał przy okazji tej transakcji, ale pan Stefaniak na pewno szepnął o mnie dobre słowo. Pewnie dzięki jego argumentom trener Probierz przekonał się do mnie. Pamiętam telefony od mojego obecnego szkoleniowca, żebym był w formie, bo oni z racji udziału w eliminacjach do europejskich pucharów zaczęli bardzo szybko przygotowania. Byliśmy z Probierzem w stałym kontakcie. To po jego telefonie spadł mi kamień z serca, że wszystkie szczegóły zostały dopięte i w poniedziałek mam się stawić na treningu.

– Przygodę z „Jagą” mogłeś zacząć od europejskich pucharów, ale ostatecznie nie wyszedłeś na boisko.

– Na zatwierdzenie mnie do pierwszej rundy eliminacji Ligi Europy nie zdążono w klubie, ale na dwumecz z Omonią Nikozja byłem już uprawniony. W Białymstoku padł bezbramkowy remis, ale na Cypr lecieliśmy z nadziejami. Z pozoru niegroźnej sytuacji straciliśmy bramkę, ale później mieliśmy swoje sytuacje. Dobrą okazję miał choćby Patryk Tuszyński. Pozostało nam skupić się na lidze.

– Łatwiej było ci się zaadoptować w Jagiellonii w momencie, kiedy przechodziła ona przebudowę? Z zespołem, oprócz Tuszyńskiego, rozstali się przecież Maciej Gajos czy Nika Dżalamidze.

– Grając w Wiśle, zebrałem mnóstwo doświadczenia, dzięki któremu wiedziałem się, jak odnajdywać się na boisku zarówno w defensywie, jak i w ofensywie. Na każdym kroku tłukł nam to do głów trener Marcin Kaczmarek. Po latach gry w I lidze nie bałem się niczego. Jadąc do Białegostoku i nie wychodząc w składzie w pierwszych meczach, nie załamywałem się, tylko ciężko pracowałem na swoją szansę. Okazję do debiutu otrzymałem na inaugurację Ekstraklasy. W związku z udziałem w pucharach pojechaliśmy do Kielc drugim składzie, ale nawet pomimo porażki z Koroną, zebraliśmy pochlebne recenzje. Później musiałem poczekać na mecz z Zagłębiem Lubin, żeby zagrać. Wchodziłem w spotkanie przy stanie 1:2. Zaliczyłem dwa-trzy odbiory, oddałem jeden groźny strzał bardzo bliski bramki i później zacząłem częściej grać.

– Był moment, kiedy na dwie kolejki wypadłeś ze składu białostocczan.

– Nic nadzwyczajnego, ale dla was, dziennikarzy, była to niezrozumiała sytuacja. Zaczęto do mnie dzwonić z prasy, pytać, co się dzieje, czy mam jakiś konflikt z trenerem Probierzem, że nie gram. Broń Boże, żadnego konfliktu między nami nie było! Wręcz przeciwnie – bardzo go szanuję, bo to on mnie wyciągnął z I ligi, choć ponoć tyle osób mną się interesowało. Złego słowa o nim nie usłyszysz ode mnie.

– Z jednej strony zagrałeś świetne spotkania przeciwko Legii Warszawa czy Lechowi Poznań, a z drugiej, kiedy „Jaga” przeżywała kryzys, musiał posmakować gry w…. warmińsko-mazursko-podlaskiej III lidze.

– Dzień przed wyjazdem trener Probierz zakomunikował mi, że na ten weekend jestem delegowany do rezerw. Przyjąłem to z szacunkiem, ale nie chciałem dopuszczać myśli, że takie rzeczy staną się regułą. Pojechałem z drugim zespołem do Ełku, zrobiłem swoje, strzeliłem bramkę. Od tamtej pory znów regularnie gram w Ekstraklasie.

– Ta Ekstraklasa, po przeskoku z I ligi, czymś cię zaskoczyła?

– Na pewno przychodzi mi grać z zawodnikami lepszymi pod względem piłkarskim. Jest mniej walki fizycznej, a więcej czasu na rozegranie piłki. W I lidze, kiedy przyjmowałeś futbolówkę, nie było spokoju – od razu następował doskok jednego czy dwóch rywali. Kiedy chcesz obrócić się z nią, wszyscy lecą do ciebie, byle odebrać piłkę. Mogę wreszcie nacieszyć się grą.

– W Jagiellonii odnalazłeś osobę, na której wzorujesz się, podpatrujesz jej umiejętności?

– Wydaje mi się, że kimś takim jest Kosta Wasiliejew. To jest taki „kocur”, zawodnik, który może nie przebiegać kilkunastu kilometrów w meczu, ale jeśli dostanie piłkę, to robi z niej niesamowity użytek. Jednym zagraniem potrafi wyprowadzić przeciwnika w pole. Z prostego podbicia potrafi tak uderzyć, że czasem nie ma czego zbierać. Ma też świetne, crossowe piłki.

– Ósme miejsce po dwudziestu jeden kolejkach w Ekstraklasie – środek tabeli to odpowiednie miejsce dla Jagiellonii?

– Myślę, że nie, że stać nas na więcej. Było kilka spotkań, w których powinniśmy zapunktować. Często, zamiast kończyć świetne okazje, to traciliśmy bezsensowne bramki. Później, goniąc wynik i przez to odkrywając się, tylko narażasz się na groźne kontrataki, a te w Ekstraklasie bywają niewybaczalne. Spójrzmy chociażby na statystykę – sześć z dziesięciu poniesionych przez nas porażek było przynajmniej dwoma golami.

– Ekstraklasa w tym sezonie jest bardzo wyrównana, ale wydaje się, że część zespołów przed wami, jak choćby Pogoń Szczecin, jest najbardziej w piłkarskim zasięgu Jagiellonii.

– Ostatnio graliśmy z Cracovią, która kiedyś była przez wszystkich spisywana na straty, a teraz gra kapitalną piłkę. Płynnie przechodzili w różne ustawienia, człowiek momentami nie wiedział, jak im odebrać futbolówkę, tak przy niej się utrzymują. Mają bardzo mocny środek. Stworzyli świetną okazję.

– Celujecie znów w europejskie puchary?

– Najpierw chcemy utrzymać się w pierwszej ósemce. Po podziale punktów wszystko się może zdarzyć.

– Dla ciebie byłaby to kolejna okazja do debiutu.

– Zagrać nie zagrałem, ale poczułem otoczkę, jaka towarzyszy grze w Europie. Inny kraj, inna kultura kibicowania. Przykład z Cypru – trenujemy dzień przed meczem rewanżowym z Omonią, pojawiają się miejscowi kibice i… rzucają w nas kamieniami. W dniu spotkania pojawiliśmy się na stadionie na dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem. Trybuny były już niemal pełne, a wyjście na murawę było ze specjalnego tunelu, na którym mogą stać ludzie. Kiedy schodziliśmy do szatni, w naszą stronę zlatywało wszystko – od wody poprzez gorącą kawę czy monety.

– Kamienie pewnie nie zrobiły na tobie większego. Wychowałeś się w bydgoskim Śródmieściu, od najmłodszych lat kibicowałeś Zawiszy, jesteś także jego wychowankiem.

– Mając osiem czy dziewięć, tata zaprowadził mnie i brata na pierwszy trening. Nie było jeszcze grupy z moimi rówieśnikami, tylko był rocznik 1991, którego prowadził Marcin Maćkowski. Pamiętam, że doszło do sytuacji, iż bardzo długo – przez sześć czy siedem lat – trenowałem z tymi chłopakami. Później przeszedłem do swojego rocznika, którego prowadził trener Robert Tomczak. Mieliśmy niesamowitą paczkę! Graliśmy w eliminacjach młodzieżowych mistrzostw Polski – raz przeszliśmy Lechię Gdańsk, a później odpadliśmy w rywalizacji z Cracovią. Dużo bramek nastrzelał nam Paweł Tabaczyński. Później nastąpiło połączenie rocznika ’91 i ’92. Wygraliśmy ligę wojewódzką, a w rywalizacji na szczeblu krajowym odpadliśmy z Zagłębiem Lubin, gdzie mieli świetny zespół, choćby Damiana Dąbrowskiego czy Adriana Błąda.

– Tobie – jako jedynemu z tamtej drużyny – udało się zrobić karierę na szczeblu centralnym. Nic nie zapowiada się, aby ktoś miał pójść w twoje ślady.

– Ten zespół miał potencjał. Oprócz Tabaczyńskiego, duże możliwości miał chociażby Adam Szal. To był świetnie zapowiadający się piłkarz. Wiem, że gra teraz w Łabiszynie, w Noteci. A gdzie występuje Paweł (Tabaczyński – dop. red.)?

– W III lidze, w barwach Startu Warlubie.

– Szkoda, obaj z Adamem mieli papiery na duże granie. Przecież Pawła – jeszcze, gdy ten był juniorem – trener Maciej Murawski brał do pierwszego zespołu Zawiszy, a ten odwdzięczał mu się bramkami. Pamiętam, że raz nawet, w meczu z Nielbą Wągrowiec, odpłacił się hat-trickiem.

– Wróćmy na koniec do Zawiszy, twojego macierzystego klubu. Łezka w oku ci się kręci, kiedy widzisz puste trybuny na jego meczach w I lidze?

– Ten klub nie istnieje bez kibiców. Moim zdaniem, nawet jeśli obecny zespół wywalczy awans do Ekstraklasy, nic to nie zmieni. I tak będzie źle, nastroje wobec Radosława Osucha w Zawiszy się nie zmienią. Pamiętam jego pierwszy sezon w Ekstraklasie. Będąc w Płocku, przyjechałem specjalnie na mecz „Zetki” z Legią Warszawa. To było spotkanie, trzynaście tysięcy ludzi na stadionie! Pomyślałem sobie: „kurczę, jaka atmosfera – tylu kibiców, mnóstwo znajomych, tylko grać przy takiej otoczce!”. Minęły dwa lata i teraz każdy mecz wygląda jak sparing.

– Widzisz nadzieję dla piłki w Zawiszy?

– Nie jestem zbyt blisko klubu czy miasta w ostatnich latach, ale wydaje mi się, że sytuacja zabrnęła zbyt daleko. Osuch raczej nie pogodzi się z kibicami. Fajnie byłoby osiągnąć porozumienie, żeby trybuny znów się zapełniły, ale chyba to się nie uda. Zawisza ponownie w Ekstraklasie, z tysiącami ludzi na stadionie – to byłoby coś…

Źródło: Magazyn Piłkarz